piątek, 7 sierpnia 2015

Rozdział dziesiąty. Wycieczka klasowa.

Tego wieczoru poczułam się wyjątkowo zmotywowana do pisania, a mój umysł - ku memu własnemu zachwytowi - niezwykle zaradnie wyprodukował prolog nowego kryminału, który wpadł mi do głowy w trakcie brania kąpieli. "Cinder lady" gdyż taki był tytuł opowiadania, została zakończona moim ulubionym znakiem interpunkcyjnym zwiastującym koniec, dopiero o czwartej nad ranem, co wiązało się z tym, że w szkole raczej nie zapowiadało się bym była dziś orłem nauki. Zmęczona wyłączyłam przegrzany do cna procesor laptopa, po czym ziewając rozciągnęłam się na krześle i podniosłam się do pozycji stojącej. Za oknem unosiła się już blado niebieska poświata. Ptaki ćwierkały beztrosko, las spał jeszcze w mgle, a paraliżujący chłód jesieni przedzierał się do mojego pokoju, zza szpar w drewnianych ościeżnicach. Ach... uwielbiałam świeży zapach poranka. Wycieńczona, ale przyjemnie uszczęśliwiona przetarłam piekące powieki i powolutku podeszłam do leżącej w kącie walizki, by wyciągnąć z niej wszystkie potrzebne na dzisiejszy dzień w zachmurzonym Forks ubrania. Oświetlona ledwie widocznym blaskiem budzącego się słońca, zrzuciłam z siebie koszulę nocną i w pełni rozluźniona ubrałam komplet czarnej, prostej bielizny z miękkiego materiału, na którą potem naciągnęłam cienki podkoszulek i gruby, wełniany sweter w kolorze cappuccino z wysokim kołnierzem. Na nogi włożyłam szorstkie jeansy, długie białe skarpetki w czarne ciapki i moje ulubione glany sięgające łydek. Na sam koniec doprowadzania się do porządku, przeczesałam tylko jeszcze trochę włosy, musnęłam oczy tuszem do rzęs i poszłam porządnie umyć zęby. 
    Stuk, stuk. O mało co nie włożyłam sobie szczoteczki do gardła, gdy w czeluściach mojego pokoju rozbrzmiało głośne walenie o szybę. Co to było? Spytałam samą siebie. Przestraszona wyplułam resztki pasty z buzi, odłożyłam szczoteczkę do zębów z powrotem do kubka i powoli wróciłam do sypialni, rozglądając się przy tym ostrzegawczo na boki. Czy to tylko mój umysł płatał mi figle? Stanowczo odrzuciłam tą teorię, kiedy kamień o wielkości około trzech centymetrów z impetem uderzył o moje okno i zostawiając na jego powierzchni ledwie widoczną rysę, upadł ponownie na ziemię. Czy to jakiś żart?
- Jaja sobie chyba robią jakieś dzieciaki z La Push. Włóczyć się o tej porze w dżungli... szaleństwo. - stwierdziłam sucho, podchodząc ostrożnie w stronę szklanej tafli. Niepewnie położyłam potem na niej dłonie i mrużąc oczy zilustrowałam mały kawałek trawnika wokół naszego domu, oraz wejście do ciemnego jak noc lasu. Dziwne... nikogo tam jednak nie było. A raczej, nikogo nie zauważyłam...
    - O cholera! - wrzasnęłam odskakując przy tym do tyłu, gdy trzeci już z rzędu kamyk znienacka znalazł się tuż przed moim nosem, prawie wbijając się w szybę. Przerażona wybałuszyłam oczy. Moje serce waliło jak dzwon, ale złość wzięła w górę, przez co sekundę później zacisnęłam szczękę i otworzyłam gwałtownie okno, wychylając tors na zewnątrz. Od razu owiało mnie wtedy chłodne, wrześniowe powietrze wbijające się w płuca i piekące w nos. Zadrżałam. Z dreszczami przechodzącymi całe moje ciało wzięłam potężny wdech i z zmrużonymi z frustracji oczami krzyknęłam: Pokaż się, albo tam przyjdę i cię rodzona matka nie pozna, kimkolwiek jesteś! Z całej siły zacisnęłam potem palce na drewnianym parapecie. Każdy mój ciężki oddech zmieniał się w kłąb pary, a wilgoć osiadała na twarzy łaskocząc mnie w nos. 
    Nagle jakby nigdy nic, ciszę gryzącą w uszy przerwał niewyraźny oraz chrypliwy śmiech, dochodzący zza obfitej roślinności. Po usłyszeniu go, zrozumiałam od razu kim był winowajca tego zamieszania i szczerze, to gdyby z szelestem nie wyszedł wtedy z krzaków ukazując się przede mną w całej okazałości, chętnie zatrzasnęłabym z powrotem okno i wróciła do poprzedniej czynności, zapominając o wszystkim.
- Kastiel... - jęknęłam niechętnie, na widok czereśniowej czupryny i orzechowych tęczówek.
- Tak się nazywam rudzielcu. - odpowiedział nonszalancko. W oczach szalały mu szelmowskie iskierki, a włosy jeszcze mokre od kąpieli przyklejały mu się do czoła, gdy stanął obok wysokiej sosny i oparł się o nią prawym biodrem. Ubrany był w szary podkoszulek, ciepłą, granatową bluzę, przetarte adidasy w czarnym kolorze i beżowe spodnie z szorstkiego materiału seksownie opinające mu łydki. Nie żebym była anty-fanką buntowniczego stylu, lecz jego dzisiejszy ubiór wyjątkowo mi się spodobał. Był taki... normalny. 
- Co ty tutaj robisz? Jest piąta rano! - syknęłam do niego. Po przyłapaniu się na tym, że bezczelnie wlepiałam ślepia na jego prześwitujące przez materiał mięśnie brzucha, moja policzka lekko się zaróżowiły. Zażenowana zwróciłam wzrok na jego bladą twarz i popatrzyłam się mu prosto w oczy z miną gorszą, od zakonnicy w bikini. Oczywiście Kastiel od razu to zauważył...
- Nudziło mi się, więc pomyślałem, że chętnie się ze mną przejdziesz do szkoły White, co ty na to? - spytał żartobliwie, na co moje brwi mimowolnie podniosły się do góry w geście niedowierzania.
- Przecież to dwa kilometry marszu! Zwariowałeś? - żachnęłam, zakładając przy tym ręce na piersi. - Nigdzie się z tobą nie wybieram zboczeńcu. - dodałam i obrażona pokazałam mu język.
- Jeśli zaraz nie zejdziesz to cię za ten język zaciągnę na siłę! Wchodź lepiej, bo musimy jeszcze Lysandra po drodze zgarnąć! - krzyknął, po czym z uśmiechem na ustach wskazał wymownie na swój nadgarstek.
- Ech... niech ci będzie. - westchnęłam ciężko, choć prawdą było iż wiadomość o białowłosym, była jedynym argumentem, który momentalnie zmienił moje przekonanie o przechadzce. Od dzisiejszego wieczoru, wpadł mi do głowy pewien pomysł, dotyczący wiecznie bujającego w obłokach, wiktoriańskiego przyjaciela buntownika, więc spotkanie się z nim teraz okazało się być bardzo przyjemnym zbiegiem okoliczności, którego czystym grzechem byłoby nie wykorzystać na własną korzyść.
     - Nie ruszaj się stamtąd - szepnęłam, zamykając okno. Z uśmiechem na twarzy przebiegłam przez pokój, złapałam w biegu spakowany wczoraj plecak i prawie wyskoczyłam na korytarz. W drodze na parter zatrzymałam się jeszcze przed sypialnią Vincenta, po czym ogłaszając jego praktycznie zapadniętej w zimowy sen sylwetce iż wychodzę, zbiegłam po schodach, dostałam się do drzwi i wyszłam na zewnątrz.
- Kastiel! - krzyknęłam dostając się do czerwonowłosego.
- Hej! - odparł uśmiechnięty...
~☆~
    - Nie lubię chodzić po lesie. - powiedziałam niepewnie, po tym jak wilcze wycie po raz kolejny o mało co nie przyprawiło mnie o zawał serca. Roztrzęsiona niespodziewanymi przypływami adrenaliny, niezgrabnie przeskoczyłam wystający z ziemi korzeń i pośpiesznie dogoniłam przechadzającego się beztrosko po nieznanym terenie Kastiela, wpadając mu przy tym na plecy całą twarzą. Świat wokół nas dopiero co szykował się do powrotu do życia, przez co nie dość, że niebo wciąż było podejrzanie ciemne, to wszystkie zwierzęta nocne właśnie wracały z polowania i teraz przechadzały się wolno po okolicach, wyczuwając nasz pot, oddech... strach. Podskoczyłam prawie na wysokość dwóch metrów ze strachu, gdy znienacka masywne ramię czerwonowłosego objęło mnie w pasie i przyciągnęło do siebie. Zdezorientowana nawet nie sprzeciwiłam się dotykowi chłopaka i prawie odruchowo przylgnęłam do jego torsu, rozglądając się przy tym na boki spanikowana. Moja mina kwaśniała z sekundy na sekundę. Ciężko oddychając przegryzłam dolną wargę, po czym przycisnęłam sobie ręce do piersi w obronnym geście.
- Ale z ciebie cykor! - stwierdził z uśmiechem na ustach Kastiel, podnoszący w między czasie suchą gałąź modrzewu, która zagradzała mu przejście. Pod naszymi stopami chrzęściły opadnięte nie dawno liście. Nad głowami wtórowały nam wyniosłe rozmowy puchaczy, świerszcze grały na swych skrzydłach nierówne melodie, a w ich rytmie dygotały moje zmarznięte ramiona. Kichnęłam głośno i spojrzałam z widocznym wyrzutem na roześmiane tęczówki nastolatka, który poruszył śmiesznie brwiami.
- Nigdy nie twierdziłam, że jestem najodważniejsza na świecie. - mruknęłam. Wsłuchana w jego równy oddech, nie zauważyłam nawet, kiedy uderzenia mojego serca się uspokoiły. Nerwy mi opadły i choć niechętnie było się przyznawać, to odurzające gorąco które biło od Kastiela sprawiło mi wielką przyjemność. Jego skóra aż parzyła. Po pięciu minutach spaceru, na moim czole zaczęły pojawiać się pierwsze kropelki potu i musiałam trochę się od niego oddalić.
     - Jak ty to robisz, co? - spytałam go podejrzliwie, kiedy ramię w ramię zeszliśmy na ścieżkę prowadzącą prosto do cywilizacji. - Temperatura jest chyba poniżej pięciu stopni, a ty nie dość, że jesteś ubrany w cienki podkoszulek i sweter, to jesteś ciepły, jak po całym dniu opalania się na sierpniowym słońcu. Nie rozumiem tego. - powiedziałam z niedowierzaniem. Jak na umocnienie swoich słów podniosłam ręce na wysokość twarzy i zaczęłam pocierać nimi o siebie oraz dmuchać na nie ciepłym powietrzem. Czerwonowłosy w odpowiedzi wzruszył tylko niewinnie ramionami.
- Po prostu gorący ze mnie gość rudzielcu. - odparł w końcu szelmowsko i puścił mi perskie oczko.
- No cóż... zajebistością to ty nie ociekasz królu złoty. - żachnęłam sucho.
- Oboje wiemy, że to nie prawda. - wymruczał przyciągając mnie potem mocno do siebie.
- Odwal się... - odburknęłam zawstydzona. - Denerwujesz mnie zboczeńcu.
   ~★~
     I tak, cała reszta drogi przez ten okropny, ciemny las, przeminęła nam na wspólnych kłótniach oraz chamskim przekomarzaniu się o najmniejsze błahostki. Nie obyło się też oczywiście od szturchnięć, żartobliwych szarpanin i mocnych kuksańców w bok, a gdy roześmiani dotarliśmy do domu Lysandra, oboje byliśmy zdyszani oraz przepełnieni bólem, przez który z sykiem padliśmy na jego drzwi.
     - Mogę spytać, co wy robiliście? Jesteście całkowicie przemoczeni i podrapani! - spytał nas potem surowo białowłosy dżentelmen odziany w wiktoriański strój. Z nim i Kastielem po bokach kierowałam się wtedy powoli w stronę liceum i przemęczona zbyt wielkim wysiłkiem raczej nie miałam ochoty rozmawiać.
- Wiesz Lysandrze... - powiedziałam jednak, wskazując kciukiem na ziewającego akurat buntownika. - ten tutaj dupek wyciągnął mnie z domu o piątej rano, by mu potowarzyszyć w drodze do szkoły i zamiast być mi za to wdzięczny, zaczął się ze mnie śmiać i potem jeszcze wepchnął mnie w krzaki! - odparłam zdenerwowana, na co słyszący to Kas wybałuszył oczy i fuknął sarkastycznie.
- Pierwsza zepchnęłaś mnie na konar! - warknął.
- Bo się o to prosiłeś! - huknęłam przebiegając z dwójką chłopców przez przejście dla pieszych.
- Ja się prosiłem?! To ty się prosisz o lanie! - odkrzyknął łobuzerskim tonem.
- Uspokójcie się. - przerwał nam stanowczo białowłosy. - zachowujecie się jak dzieci!
- Nie prawda! - odwarknęliśmy mu w tym samym czasie, po czym wzajemnie spiorunowaliśmy się wzrokiem. Lysander przewrócił oczami z politowaniem.
       - Ach, właśnie... Debro. - zagaił do mnie Lys, gdy wspólnie stanęliśmy na tym samym feralnym przystanku autobusowym, co wczoraj. Zainteresowana tym co chciał mi powiedzieć, oderwałam się od bicia roześmianego czerwonowłosego po ramieniu i skrzyżowałam spojrzenie z jego błyszczącymi tęczówkami zerkającymi na mnie ciepło. - Zastanawiałem się, czy nauczycielka mówiła ci o dzisiejszej wycieczce? - spytał mnie grzecznie. Wbiło mnie w ziemię.
- Wycieczkę? Jaką wycieczkę?...

5 komentarzy:

  1. Rozdział był bardzo przyjemny. Aż sama mam ochotę przejść się po lesie pomijając fakt, że nienawidzę robactwa. Bardzo ciekawi mnie ta wycieczka dlatego pisz prędko.
    Pozdrawiam i weny życzę!

    OdpowiedzUsuń
  2. bardzo mi się podoba życzę weny i czekam na next

    OdpowiedzUsuń
  3. Było zajebiście,:-) :-) piszesz mega super fajnie ,:-) kiedy next ?, pozdrawiam i życzę weny

    OdpowiedzUsuń
  4. Chciałabym Cię serdecznie zaprosić na mojego bloga. Mam nadzieję, że wpadniesz, poczytasz i skomentujesz.
    Adres: zpk13.blogspot.com
    Życzę weny i wesołych świąt!

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej,hej
    Jakiś czas zbierałam się do przeczytania twojego bloga i bardzo tego żałuję. Opowiadanie jest zajebiste ! ;)
    Z niecierpliwością czekam na NEXT :)

    OdpowiedzUsuń