"Co jest najśmieszniejsze w ludziach? Zawsze myślą na odwrót : spieszy im się do dorosłości, a potem wzdychają za utraconym dzieciństwem. Tracą zdrowie by zdobyć pieniądze, potem tracą pieniądze by odzyskać zdrowie. Z troską myślą o przyszłości, zapominając o chwili obecnej i w ten sposób nie przeżywają ani teraźniejszości ani przyszłości. Żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają, jakby nigdy nie żyli."
- Mielibyście trochę szacunku do czyjejś własności... nowi. - mruknął analizując nas spojrzeniem, orzechowo brązowych tęczówek. Ani ja, ani Vincent nie wiedzieliśmy co powiedzieć. Mój brat jedynie oddalił się kilka centymetrów od biednego pana pieńka z przepraszającym wzrokiem. Prychnęłam pod nosem, na co oboje zerknęli na mnie podejrzliwie.
- Nowi? a ty to niby kto? Tarzan, król dżungli? - spytałam i niby znudzona wygodniej rozłożyłam się na powalonym drzewie. - Raczej czerwona małpa bym powiedziała. - dodałam, jakby wcześniejsze zdanie nie wystarczyło, by go porządnie wkurzyć. I rzeczywiście, widocznie pobladł a jego usta wygięły się w poirytowanym grymasie. Widząc to, moje ego podskoczyło do sufitu. Uwielbiam wkurzać ludzi...
- Mówi to dziewczyna którą prawie powalił jelonek - odparł, widocznie rozbawiony. Słysząc to, zaczerwieniłam się lekko, lecz skutecznie ukryłam zażenowanie, zwinnie zakładając na głowę kaptur, mojej ulubionej zielonej bluzy.
- Śledziłeś nas? - Dotychczas milczący Vinc odezwał się łaskawie, wyprzedzając mnie z zadaniem tego samego pytania. Czerwonowłosy szatan nie odpowiedział szybko.
- Może tak... a może nie? Nikt nie powiedział wam, że lasy mają uszy?
- Chyba raczej ściany, ciołku! - rzekłam. Brat zgromił mnie spojrzeniem.
- Zgubiliśmy się po drodze do domku letniskowego, który leży gdzieś w tej okolicy. Nie mógłbyś nas przekierować na odpowiednią drogę? Przysięgam, że już tu nie wyjdziemy. - Zapewnił nastolatka uśmiechając się przy tym, jak to miał w zwyczaju, gdy przekonywał rodziców, że przestał palić. Uniosłam dyskretnie kąciki ust.
Brązowooki westchnął z widocznym politowaniem.
- Wiecie, że od dobrej godziny kręcicie się po terenie La Push? Gdyby przyłapał was mój dziadek dawno bylibyście za kratkami, na pobliskim komisariacie. - ostrzegł nas, choć jego pogróżki bardziej przypomniały formę żartu niż groźbę.
- Gdybyś nie robił za prześladowcę i zeskoczył z palmy trochę wcześniej, to może teraz byśmy tu nie stali. - Odbiłam piłeczkę.
- Przestaniesz mówić do mnie, jak do jakiegoś orangutana? - spytał, a jego dłoń znów zacisnęła się w pięść. - Będę schodził kiedy mi się chcę i robił to co chce, to mój rezerwat... no prawie mój.
Zaśmiałam się cicho, kiedy na moich odsłoniętych policzkach poczułam pierwsze krople deszczu, raz po raz łaskoczące mnie, po ozdobionym kilkoma piegami nosie. Zaczynało padać. Na razie była to tylko przyjemna mżawka, lecz nasilający się wicher groził czymś o wiele gorszym. Oczywiście tarzan od razu odebrał mój chichot jako obelgę w jego stronę, przez co jego czerwone brwi zmarszczyły się tak mocno, że aż przypominały jedną, wąska linkę. Ciekawe czym on je maluje? Farbkami? I jak tu się nie śmiać, kiedy przypomina potwora z ulicy sezamkowej? Zasłoniłam usta rękawem, ale i tak wydobyło się ze mnie niekontrolowane parsknięcie.
- Przestań się śmiać, bo nigdy nam nie pomoże, a zaraz będzie burza! - Vincent skarcił mnie spojrzeniem. Co jak co, ale niestety miał racje. Nie chcę wyglądać jak zmokła kura.
- Dobra! - jęknęłam, po czym podniosłam się z pnia. - przepraszam cię, człowieku tańczący z jeleniami. - ukłoniłam się przed czerwonowłosym. - czy zaprowadzisz nas do cywilizacji?
- Jak mnie nazwałaś?!
- No co? Przecież to świetny western, ale wilki by cię pożarły, więc wybrałam jelenie! - zażaliłam się, kiedy wyprostowałam plecy. Vincent w tym czasie westchnął ciężko i walnął się otwartą dłonią w czoło. Tarzan vs. Boląca prawda część druga!
- Możemy sobie iść? Proszę?! - huknął brunet, z miną w stylu "zaraz połamię wam wszystkie kości!". Ja i chłopak zamilkliśmy, ale to on pierwszy machnął ręką, po czym wskazał palcem punkt za nami.
- Dobra, chodźcie zagubione baranki. Wskaże wam drogę. - mruknął. Powolnym krokiem skierował się do przodu. Dopiero teraz zauważyłam, że jego szkarłatne włosy przyklejają mu się do twarzy. Zaczynało już na poważnie padać. Muszę przyznać, że wyglądał jak mop do podłogi.
- Nawet nie próbuj! - warknął mój brat, widząc, że już unoszę kąciki ust w szerokim uśmiechu. Z typowym spojrzeniem godnym jego monotonności, sięgnął po swoje bagaże i podążył za naszym przewodnikiem.
- Przecież nic nie powiedziałam!...
~*~
- Daleko jeszcze?! - wrzasnęłam, próbując przekrzyczeć ogromną ulewę, bijącą jak z bicza o korony drzew. Moje tenisówki zatapiały się w gigantycznych kałużach oraz masach błota. Byłam całkowicie przemoczona. Zęby dzwoniły mi z zimna, a oddech zmieniał mi się w kłąb pary.
- Nie! - Po raz kolejny dostałam tą samą odpowiedź, od wielce znającego cały rezerwat chłopaka, teraz próbującego wyciągnąć z przeogromnej masy wilgotnej ziemi, zatapiającą się w nim walizkę Vincenta. - Pomogłabyś zamiast jęczeć! - huknął co sił w płucach, gdy kolejny grzmot zagłusił naszą konwersacje. Długa, lśniąca nitka rozbłysła na niebie jak flesh.
- Pójdę sprawdzić, czy nie ma domku gdzieś niedaleko! Może jest za tymi drzewami! Vincent! - odwróciłam się do brata. Biedak siedział na kamieniu i trząsł się gorzej, niż niektóre liście targane przez wichurę. - Pomóż temu półgłówkowi!! - krzyknęłam, lecz zabrakło mi powietrza, przez co koniec zdania brzmiał bardziej jak pisk niż komenda.
- Tylko się pośpiesz! Możliwe, że zbliża się tajfun! - powiedział czerwonowłosy.
- Ty chyba se jaja robisz?! - Momentalnie pobladłam. Jeśli to prawda, to za niedługo, jeśli nie znajdę naszego mieszkania, zostanie ze mnie i z tych idiotów, kilka strzępów ubrań i nagrobki z głupimi tekstami!
Pośpiesznie wygrzebałam nogę z kałuży, po czym truchtem wyminęłam parę mężczyzn nie nadających się do niczego. Wiatr praktycznie bił mnie w twarz, więc musiałam przytrzymywać się pni, chociaż te wbijały mi się w opuszki palców jak drzazgi. Zimno wyłowywało u mnie przeciągłe dreszcze. Stąpając ostrożnie po wystających konarach, przeskakiwałam odległość jak w jednej z tych gier z dzieciństwa, gdzie podłoga była lawą.
Kiedy już prawie straciłam jakąkolwiek wiarę w to, że nie umrę mojego pierwszego dnia w Forks, coś na pewno zrobionego rękami człowieka rzuciło mi się w oczy, za masą kiwających się brzoz. To był on... o mój Boże, to on!
- Pieprz się ulewo!!! - wrzasnęłam na całe gardło, kiedy stanęłam przed dwupiętrowym domkiem wykonanym całkowicie z ciemnego drewna. Przed nim rozciągała się wyłożona kamieniem dróżka, prowadząca na dużą werandę na której złowieszczo kiwało się krzesło na biegunach. Drzwi willi były gigantyczne i jako jedyne wykonane z eleganckiego, drewna czereśni. Na nich wisiała tabliczka z napisem "welcome".
- Muszę wrócić do chłopaków! - pisnęłam do samej siebie, po czym wróciłam do skakania po konarach. Czułam się jak cat woman i właśnie szłam uratować dwóch niedorobionych batmanòw!
~*~
- Przekręcaj szybciej ten klucz! - warknął "przewodnik".
- Zaraz sam się przekręcisz, ale w grobie jak się nie zamkniesz! - burknęłam. Dłonie tak mi drżały, że nawet włożenie dużego, zardzewiałego klucza do zamka wydawało się czymś niemożliwym...
Staliśmy na tej przeklętej werandzie, przemoczeni, zmarznięci i zasmarkani jak małe bachory. Nasze bagaże wyglądały jakbyśmy je wykopali z ziemi, a my sami przypominaliśmy zbite szczeniaki. Od dwóch minut starałam się otworzyć drzwi. Na szczęście, w końcu mi się udało.
- Już nie lękajcie się panienki, tylko marnujecie łzy. - powiedziałam. Z triumaflnym spojrzeniem złapałam za klamkę, nacisnęłam ją i popchnęłam ramieniem wrota, uchylając nam przejście.
Vincent kichnął, a jego katar był typowo chorobowy.
Świetnie... kto mnie jutro zawiezie do szkoły jak ten tu pan zarobi sobie przeziębienie?! Pomyślam. Westchnęłam ciężko, po czym wzięłam dwie troby pod pachy i przestąpiłam próg.
- Pakujcie się. - rzuciłam. Bez przekonania przesunęłam się do przodu by zrobić im przejście, szybko walnęłam dopiero co podniesionym ładunkiem o parkiet i zaciekawiona zaczęłam się rozglądać po wnętrzu: Było bardzo swojskie, szerokie i absolutnie NIE przytulne. Wszystko było w tym samym, ciemnym, dębowym kolorze. Jak podłoga, ściany i część mebli.
Tuż przed nami rozciągał się kawałek wolnego miejsca, a po jego bokach wchodziło się do dwóch pomieszczeń: kuchni oraz salonu, pierwszy z prawej, a drugi z lewej. Kuchnia była mała, stała w niej stara lodówka, blat, kuchenka i zardzewiały piec, nad którym wisiało kilka szafek, w których ewidentnie nie było niczego oprócz puszek fasoli. Za to salon był odrobinę większy. Stała w nim stęchła kanapa, obłożona kwiatową poszewką. Frontalnie do niej położony został niski stoliczek do kawy, a jeszcze dalej wysoki, zakurzony kredens na którym leżał w miarę nowy telewizor, z odtwarzaczem DVD i parą głośników.
Na przeciw mnie stał długi rząd schodów, przykryty brudnym, zielonym dywanem. W domu było dużo okien, niestety gołych i trzęsących się z każdym grzmotem. Brakowało tylko jakiegoś starego psa i łowcy nagród po emeryturze.
- Rodzice nie powiedzieli, że to miejsce jest kompletną ruderą. - mruknęłam. Vinc też nie wydawał się być zadowolony. Tylko pan tarzan złośliwe uśmiechał się na widok naszego nowego domu.
- I co rźysz? - spytałam go, zakładając przy tym ręce na biodrach. Ten kiwnął tylko ramionami, w obojętnym geście.
- Myślisz, że mamy tu w ogóle prąd? - chrypnął brunet, po czym bezsilnie oparł się o ścianę.
- A bo ja wiem? Powinniśmy sprawdzić. - Łypnęłam okiem na czerwonowłosego. - Na pewno teraz nie wrócisz do twojego rezerwatu. Przydaj się na coś i zobacz czy telewizor działa, a ja poszukam w tych pozostałościach bagaży czegoś do okrycia się.
- Pfff, nie rozkazuj mi. Nie jestem twoim psem. - prychnął, ale posłusznie skierował się do salonu.
- A tak w ogóle, to jak ty masz na imię? - ryknął znienacka.
- Mam na imię Debra, idioto! Nie wrzeszcz tak! - odkrzyknęłam. Kiedy to wypowiedziałam między nami nastała niezręczna cisza. Najlepsze, że gdy spojrzałam na Vincenta, ten juź spał rozwalony na twardej ziemi, jak na mięciutkiej poduszce.
- Chujowe imię! - wrzasnął tarzan. W tym momencie usłyszałam, głuche dźwięki telewizora, na które westchnęłam z ulgą, lecz zaraz potem zalała mnie krew.
- Co ty właśnie powiedziałeś?!
- To co słyszałaś! Jestem Kastiel! - Z frustracji zadrgała mi brew.
- No to panie Kastiel... masz dwie sekundy na spisanie testamentu, nim dojdę do salonu i wykopie cię przez okno! - warknęłam, po czym jak obiecałam puściłam się biegiem do wyznaczonego miejsca.
Dedykacja dla panny Mizuki oraz Yumiko - moich pierwszych czytelniczek, którym serdecznie dziękuję :*
Uff... udało mi się! Napisałam pierwszy rozdział. Jestem z niego dumna, choć mogłby być lepszy. Dziękuje za wasze pozytywne komentarze które naprawdę zmotywowały mnie do pracy, nie spodziewałam się tego, jesteście wspaniali! *rumieniec*. Pewnie nie spodziewaliście się, że nasza bohaterka będzie miała na imię Debra, co? :) Uwierzcie mi, że to tylko początek kłopotów.
Widzimy się w drugim rozdziale. Pozdrawiam was oraz całuje.
Cudowny rozdział,czekam na następny:))
OdpowiedzUsuńKastiel to taki fenomen XD dziękuje za dedykacje, to takie slodkie. Jesteś niesamowita, tak samo jak twój styl pisania. Czekam niecierpliwie na pierwszy zień w szkole debry XD
OdpowiedzUsuńEkstra XD Kazik i jego konwersacje z debrą są fenomenalne
OdpowiedzUsuńSkisłam xD genialne dialogi i super opisy. Ale Debra to nie Debra, nie? Tylko imię głównej bohaterki? A może oryginalna Debra już się gdzieś czai? Pragnę dalszego ciągu, szybko *-* (nie bierz przykładu z mojej częstotliwości dodawania rozdziałów:'D ) wenki życzę~
OdpowiedzUsuńSupcio. Napisane świetnie. Czekam na ciąg dalszy :D
OdpowiedzUsuńDobrah?! *.* Tak wredna malpa... Jestem pewna ,ze nie myslimy o tej samej XD Pisz kochana dalej <3
OdpowiedzUsuń